Najsilniejsza osoba jaką znam - to ja.
Przed przeczytaniem, polecam odsłuchać właśnie w tej interpretacji.
Pisząc ten tekst, czuje się jakbym pisała wypracowanie w szkole podstawowej. Jest godzina 16.22, a ja zabieram się za pracę domową. Za dziecięcych lat, na pewno każdy z Was popełnił tekst pt.: ”Mój bohater/bohaterka” i na pewno każdy z Was umieścił na piedestale swoich rodziców, dziadków, rodzinę, sportowców, czy celebrytów. Ja również. Moim idolem i bohaterem od zawsze był Cristiano Ronaldo, ba nawet mam wytatuowane Jego słowa na przedramieniu. Natomiast teraz, po latach kiedy za miesiąc stuknie mi 25 lat, siedząc w ciszy, w mieszkaniu, które wynajmuje sama, uświadamiam sobie jak wiele rzeczy przez te lata się zmieniło i może dopiero, a może tak wcześnie, uzmysłowiłam samej sobie, że największy i najsilniejszy bohater jakiego znam, to ja sama.
Nie pisałam, nie popełniłam żadnego tekstu
od ponad pół roku. Przez ten długi, a zarówno krótki czas tak wiele się zmieniło,
że pozwolę sobie na największą prywatę, jaka kiedykolwiek miała miejsce w moich
tekstach. Dobrze się składa, bo koniec roku zawsze zmusza nas do głębokich refleksji
dotyczących naszego życia i poczynań. To czas na tzw. „rachunek sumienia”, na
przenalizowanie wszystkich sytuacji, jakie miały miejsce w ciągu tych 365 dni.
Jak pewnie zdążyliście już zauważyć,
bardzo lubię w swoich czystopisach wyrzucać swoją irytację dotyczącą
postępowania płci przeciwnej. Nie zaskoczę Was, w tym tekście będzie podobnie,
ale odniosę się ogólnie do ludzi, bo to nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą,
czy mężczyzną – jeśli jesteś złym człowiekiem, to Twoje czynny będę równie
raniące, nie zależnie od tego czy masz waginę czy nie. Oczywiście, ja święta
nigdy nie byłam i nie będę, umówmy się – kto jest bez winy, niech pierwszy
rzuci kamieniem. Natomiast mam zamiar, poprzez to, co teraz napiszę, pokazać
Wam, jak wiele człowiek jest w stanie znieść i udźwignąć na swoich barkach.
Myślałam, że 2020 r. przetyrał mnie
po asfalcie, ale ten kończący się 21’ dotkliwie pokazał mi, jak bardzo się
myliłam. Poznałam w tym roku wspaniałe
osoby, wspaniałych przyjaciół, ale też prawdzie potwory, z którymi musiałam się
zmierzyć i mierzę się nadal.
Ale
uporządkujmy sobie to trochę, żebyście zrozumieli mój przekaz! Najłatwiej
będzie, jak podzielę ten rok na dwie części. Niech ta historia będzie, jak
dwutomowa powieść. Komedio-dramat.
Pierwszy
tom, od stycznia do lipca. W roli głównej samo życie.
Właściwie od nastego roku życia
utrzymuje się sama. Kupuje jedzenie, opłacam rachunki, płace kredyty, lekarzy,
samochody, naprawy, teraz mieszkanie – wszystko sama. Nigdy nie prosiłam nikogo
o pomoc, bo nie potrafię. Pracuje odkąd mogę i ile mogę. Przez bardzo długi
czas, nawet moja najbliższa przyjaciółka nie wiedziała, co takiego wydarzyło
się w moim życiu, że wygląda właśnie w ten sposób, że to ja jestem głową
rodziny, a nie moi rodzice. Nad tym nie będę się tutaj rozwodzić, bo są to
sprawy zbyt osobiste, napisze tylko jedno, kto nigdy nie doświadczył biedy, nie
będzie znał wartości pieniądza i możecie mnie teraz hejtować, ale chce mi się
śmiać za każdym razem kiedy słyszę, że pieniądze szczęścia nie dają. Owszem,
nie dają – ale za ładny uśmiech nie opłacisz rachunków i nie wyżywisz rodziny. Właśnie
w tym pierwszym tomie, tej pięknej historii, myślałam, że chwyciłam Pana Boga
za nogi, że uda mi się zaistnieć „w świecie”, że w końcu moja ciężka praca nie
poszła na marne i ktoś zauważył mój potencjał. Niestety, czar prysł, jak bańka
mydlana. Kolejny potwór mający dwie twarze. Zmanipulował moim życiem w ten
sposób, że przez dwa miesiące byłam bez stałej pracy. Straciłam wiarę w siebie,
straciłam masę pieniędzy i czasu, a zostało tylko rozczarowanie. Tak umarła
moja wiara po raz pierwszy.
Od
marca borykałam się z rozszarpanym sercem. Szczęście w nieszczęściu, bo
poznałam fantastyczne kobiety, które były przy mnie za każdym razem, kiedy
chciałam upaść, za co cholernie im dziękuje. Okrutnie się wtedy zmieniłam, moi
starzy przyjaciele mnie nie poznawali. Wróciłam do czasów licealnych. Alkohol
lał się strumieniami, na wszystko był czas, płacz, późne powroty, zarywane
nocki, a potem długi sen. Wyjazdy do
pracy, po trzydzieści parę godzin na nogach, z czego ¾ ciężkiej i mozolnej
pracy. Wycieńczenie organizmu sięgnęło zenitu. Chodziłam 24 godziny na dobę zła
i przewrażliwiona. Aż do momentu, kiedy pewnego dnia obudziłam się i nie czułam
zupełnie nic. Wtedy myślałam, że wygrałam, że od tego momentu będzie tylko
lepiej i skupie się wyłącznie na sobie, że jestem warta więcej, niż to co on mógł
mi dać. Oglądałam tarota, ba nawet zapłaciłam za wróżbę dla siebie i wtedy
powiedziałam – wystarczy. Razem z Adą,
chciałyśmy wyjechać za granice, uciekać, po lepszy byt i z dala od problemów.
Bo zawsze uciekam. Uciekłam 2 lata temu i uciekłam teraz, kiedy zadzwoniła do
mnie i powiedziała, że znalazła dla nas pracę, właśnie w miejscu, w którym
teraz żyje.
I
tym akcentem przejdziemy do tomu drugiego…
Od
sierpnia do teraz. Przyjeżdżając do Ostrowa, mówiłam, że to tylko na chwilę, że
zaraz wyjadę i nic nie będzie mnie interesowało. Jak się okazuje, nie wyszło, a
chwila zamieniła się w kilka miesięcy. Do tej pory uważam, że los nie chciał,
żebym się tutaj pojawiła. Na 30 min przed rozmową o pracę, gdzie z miejsca
zamieszkania do docelowego mam około 40 min drogi, bankomat „zjadł” mi
pieniądze i minutę przed zamknięciem banku robiłam odwołanie. Ktoś do góry
wiedział, że to będzie błąd i próbował mnie zatrzymać. I teraz, żeby wyjaśnić –
umówmy się, nie chodziło wcale o pracę. Chodziło o ludzi, o człowieka, którego
poznałam poprzez miejsce gdzie pracowałam. Wracając do Ostrowa nie oczekiwałam
niczego, niczego też nie chciałam, żadnych relacji, znajomości, przyjaźni. Trzymałam
się od wszystkiego z daleka i popijając beztrosko bimber, śmiałam się z dram dookoła.
Boże, jak cholernie dużo bym oddała, żeby do tego wrócić. „O children” – Nick Cave
& The Bad Seeds, piosenka pochodzi z filmu „Harry Potter i Insygnia Śmierci
cz.1”, to właśnie te dźwięki mam w głowie, na myśl o tym wspomnieniu.
Jak
się później okazało, zawarłam bardzo fajne znajomości, mogę nawet powiedzieć „przyjaźnie”,
poznałam ludzi, którzy w tym bardzo ciężkim czasie są dla mnie wsparciem i
ostoją. Przeżyłam cudowne, miłe, pełne uśmiechu i radości chwile. I poznałam
potwora. Wtedy nie wiedziałam, że nim jest. A może wiedziałam, ale nie
dopuszczałam tego do świadomości. Chwila nie uwagi i miał mnie w swoich
sidłach, chociaż zarzekałam się, że tak się nie stanie, że już dość w życiu się
przejechałam, że niczego nie chce, niczego nie oczekuje. „To rudy lis, ma dwie twarze”,
tak słyszałam, od pewnej osoby. Wtedy mówiłam, nie, przecież to nie prawda, co
oni mogą wiedzieć. A wystarczyło posłuchać, chociaż jednej osoby, chociaż jeden
raz.
Ten
człowiek potrafił zmanipulować mnie do tego stopnia, że nie rozmawiałam z moją
przyjaciółką, że odsunęłam się od wszystkich, że przeprowadziłam się do
Ostrowa. Dlaczego? Bo wiedział, wiedział czego w tym momencie mi brakuje. I
chociaż nie wie o mnie praktycznie nic, a ja o nim dość sporo, to odchodząc zabrał
ze sobą całą moją pewność siebie i rozwalił na milion kawałków. W październiku
kiedy Ada miała urodziny, siedziałyśmy w moim pokoju, obie po %, śmiejąc się,
nagle zaczął się trudny temat. Ada się popłakała. Płakała, że jestem
najsilniejszą osobą jaką zna, że radze sobie z tyloma rzeczami w życiu,
dlaczego trafiam na takie balasty. Może dlatego, że mam syndrom bohatera i
myślę, że zbawię świat. Czasami załączają mi się monologi – Ilona mówi, wszyscy
słuchają. Mój ostatni monolog dotyczył tego, że chce od świata więcej, niż daje
mi na tacy i to się nigdy nie zmieni. Czasami tylko o tym zapominam. Czasami,
kiedy oddaje komuś całe serce, a on robi z niego tatar, czasami kiedy ktoś mnie
oszukuje, okłamuje, zdradza, obiecuje, wykorzystuje, szarpie, robi siniaki, a
potem stara się zrobić psychiczną, która wszystko sobie uroiła. I chociaż
trafiam na takich ludzi, za każdym razem mam nadzieje, że uda mi się ich uratować,
pomóc, naprawić. Tak, jak kiedyś powiedział mojej mamie chłopak, z którym się
spotykałam „Ilona to taka Matka Teresa, wszystkim pomaga, a jej na końcu nie
pomoże nikt”. Smutne i prawdziwe i tyczy się to osób, z którymi się spotykałam,
znajomych czy rodziny. Nigdy nie byłam święta, nigdy. I wiem, że karma wraca,
wraca po czasie, moja już wróciła. Ostatnio przeczytałam bardzo trafne zdanie –
„Karma to suka. Pokochasz kogoś kto Cię nie kocha, bo nie kochałeś osoby, która
kochała Ciebie”.
I chociaż moje życie zawodowe układa
się całkiem spoko, właśnie stawiam milowy krok w stronę moich marzeń, to
wracając do pustego domu czuje, że coś przegrałam. Siedząc i wiedząc, jak
wielkie brzemię dźwigam, jak bardzo zostałam poniżona i jak wielkie wyzwanie
czeka na mnie w nowym roku, dziś patrząc w lustro, nie poznaje samej siebie.
Czy to depresja? Raczej nie. Nerwica? Raczej nie. To chyba po prostu wypalenie,
bo płakać już też nie umiem. Chyba limit łez już się wyczerpał.
Popełniając najszczerszy i najdłuższy
wpis w mojej blogowej karierze, tak naprawdę o wszystkim i o niczym, mam
nadzieję, że trochę zmienię pogląd, chociaż niektórych osób na świat. Owszem,
ja teraz siedzę sama (powiedzmy), sama ze sobą i patrząc w okno, wiem, że mam do
kogo zadzwonić, bo moja skrzynka odbiorcza wariuje, po prostu chce pobyć sama.
Po prostu patrząc w lustro na ścianie, wiem, że przeżyłam już 100% swoich
najgorszych dni w życiu i nie będzie lepiej, albo inaczej – będzie, ale nie
zawsze, bo będzie 200 razy gorzej, ale każdy z nas dźwiga taki krzyż, jaki jest
w stanie unieść. Dlatego nie ważne, co inni o Tobie myślą, wszystko sprowadza
się do Twojej chorej, bądź zdrowej głowy, do świadomości tego, ile jesteś
warty.
„Ludzie
kochają mnie obrażać, ja kocham tą nienawiść w ich oczach”
Bo
pamiętajcie, sukces ma wielu ojców. Porażka jest sierotą.
Trzymam
za Was mocno kciuki, za najsilniejszych ludzi na świecie, zawsze bądźcie dwa
kroki przed tymi, którzy Wam złorzeczą.
Komentarze
Prześlij komentarz